Zdrowotność zesłańców, Polacy w Kazachstanie 1940-46

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zdrowotność zesłańców
Gehenna zesłania, począwszy od niezwykle trudnych warunków transportu do
miejsc przymusowego osiedlenia, wywarła ogromny wpływ na stan zdrowia
deportowanych. W czasie podróży wielu zesłańców zapadało na różne choroby,
będące przede wszystkim skutkiem bardzo złego żywienia oraz długotrwałego,
wielotygodniowego przebywania w zatłoczonych wagonach, w warunkach sanitarnych
uniemożliwiających elementarne zabiegi higieniczne. Na to nakładały się czynniki
wynikające z sytuacji atmosferycznej: przenikliwe zimno panujące w czasie deportacji
lutowej, a w dużej mierze i kwietniowej, a dokuczliwy upał w obu wywózkach
czerwcowych. Kilkudziesięciostopniowy mróz przy wysoce niedostatecznym
ogrzewaniu wagonów powodował, że wiele osób przemarzało lub przynajmniej
przeziębiało się. Dla najmniej odpornych, a więc przede wszystkim dla dzieci i osób w
podeszłym wieku, oznaczało to zagrożenie życia, tym bardziej, że żadna lub nikła
opieka medyczna uniemożliwiała skuteczne leczenie najbardziej nawet prozaicznych
przypadków chorobowych. W warunkach transportu plagą stały się choroby przewodu
pokarmowego. Ich źródłem był z jednej strony głód, a przynajmniej niedostateczne
żywienie w wielu transportach, z drugiej strony charakter pożywienia, nie do przyjęcia
zwłaszcza dla dzieci, starców i osób cierpiących już wcześniej na dolegliwości
gastryczne, których było wśród deportowanych niemało. Stłoczenie wielu osób w
słabo wentylowanych wagonach, niemożliwość odbywania zabiegów higienicznych, a
nadto stała styczność z prymitywną ubikacją były nieuniknionymi źródłami chorób
zakaźnych. Plagą zesłańców już w czasie jazdy były świerzb i wszawica.
Sytuacja taka powodowała w konsekwencji zgony, które w najwyższym stopniu
dotknęły najmniej odpornych na choroby i trudy podróży, a więc niemowlęta, małe
dzieci, starców i osoby niedomagające już w momencie wysiedlania. Pytanie jak
liczne były przypadki śmiertelne jest jednym z najtrudniejszych, przed jakimi stają
badacze tej problematyki. W źródłach proweniencji polskiej spotyka się zwykle
szacunki bardzo wysokie i do obiegowych sądów należy przekonanie o
zdziesiątkowaniu deportowanych. Dane zebrane przez polskie Ministerstwo Informacji
i Dokumentacji wskazywały właśnie na śmiertelność sięgającą 10 % zesłańców.
Jednak szacunki te oparte były przede wszystkim na obserwacjach samych
deportowanych, często przekazywanych z ust do ust, kumulujących w efekcie liczby
zgonów dostrzeżone przez współtowarzyszy dramatu. Zawarte w relacjach informacje
nakazują dużą ostrożność przy formułowaniu ogólniejszych wniosków. Bardzo często
ich autorzy już wówczas, a także później, z perspektywy wielu lat, wskazywali na
liczne - jednakże nie zawsze określone konkretną liczbą - przypadki zgonów w
transportach, wspominali o tragicznych sytuacjach usuwania zwłok w czasie jazdy lub
postojów, odnotowywali fakty zakopywania ich wzdłuż torowisk itp. Dużo rzadziej
wymieniano jednak konkretne zmarłe osoby, a jeśli już padały nazwiska lub
podawano opisowo dane indentyfikujące poszczególne przypadki, których
1
relacjonujący byli naocznymi świadkami, to okazywało się, że ich liczba nie
odpowiadała owym ogólnym stwierdzeniom.
Gdyby przyjąć podany wyżej wskaźnik śmiertelności i równocześnie określoną
przez instrukcje deportacyjne liczbę osób w wagonie - a więc najniższą z możliwych -
to w każdym z nich musiałoby dojść średnio do 3 wypadków śmiertelnych. Ponieważ
rzeczywiste zagęszczenie było najczęściej większe, przeto liczba zgonów w
statystycznym wagonie winna sięgać 4-5. Jest to wielkość, która musiałaby niezwykle
silnie zapaść w pamięć niemal każdego z zesłańców, bowiem każdy z nich powinien
był teoretycznie zetknąć się osobiście przynajmniej z kilkoma przypadkami śmierci.
Co więcej - co 2-3 rodzina musiałaby utracić kogoś już w transporcie. Tymczasem
informacji o takiej skali śmiertelności w odniesieniu do jednego wagonu nie spotyka
się. Częstokroć w relacja padają ogólne stwierdzenia o zgonach, ale konkretnie
wskazywane są co najwyżej pojedyncze przypadki. Gdy pada jasno sformułowane
pytanie o ilość zgonów w wagonie, którym indagowana osoba była transportowana,
wówczas relatywnie najczęściej pada odpowiedź, że takowych w ogóle nie było lub że
był jeden, rzadziej dwa. Natomiast częściej relacjonujący skłonni są twierdzić, że np.
"zdarzały się, ale nie w naszym wagonie" lub "w naszym wagonie nikt nie zmarł, ale
słyszałam, że ktoś umarł, to go zabrali na stacji, więcej nic mi nie wiadomo",
ewentualnie "w wagonie nie było przypadków śmierci, ale słyszało się, będąc już na
miejscu, że w innych wagonach tak". Skłania to do przypuszczenia, że pewna część
informacji o zgonach pochodzi z drugiej ręki i wielu zesłańców zasłyszało o jednym i
tym samym przypadku lub pewnej ich liczbie. Następuje zatem zwielokrotnienie liczby
zgonów przez powtarzanie wiadomości o nich. Ostatnia z przytoczonych wypowiedzi
wskazuje przy tym, iż informacje o przypadkach śmierci w transporcie zesłańcy
uzyskiwali będąc już na zesłaniu, gdy stykali się z ludźmi, którzy byli świadkami takich
wydarzeń, ewentualnie też tylko o nich słyszeli. Oczywiście uwagi te nie dają żadnych
podstaw do kwestionowania i wykluczenia takich sytuacji, wagonów i transportów, w
których istotnie odsetek zmarłych był wysoki, zbliżony do owych 10 %. Nie wydaje się
wszakże, by nawet udokumentowanie takich przypadków mogło być przesłanką
daleko idących uogólnień.
Zestawienie danych NKWD o liczbie wysiedlonych i o liczbie zesłańców w
miejscach przymusowego osiedlenia w określonym terminie sugerują znacznie
mniejszą liczbę zgonów w podróży, niż wynikało to z szacunków polskich. O ile np.
przyjąć, że wysiedlono ok. 143 tys. tzw. "osadników", a w końcu I kwartału 1940 r. na
zesłaniu było ich ok.139,5 tys., to śmiertelność w podróży i w ciągu pierwszych
miesięcy zesłania sięgałaby 2,4 %, a po uwzględnieniu narodzeń w tym okresie
byłaby nieco wyższa. W samym transporcie musiałaby być natomiast niższa.
Niepełne, często przy tym sprzeczne dane co do liczby deportowanych, każą ten
wskaźnik przyjmować także z ostrożnością, jako co najwyżej przybliżony. W sumie
trudno określić jak wielkie były straty deportowanych w trakcie przejazdu do miejsc
zesłania, wydaje się wszelako, że były jednak wyraźnie niższe niż pierwotnie
szacowała strona polska. O ile przyjąć, że podawane przez Berię w sierpniu 1941 r.
2
informacje o pobycie w Kazachstanie 59 787 osób z "rodzin represjonowanych" (a
więc z deportacji kwietniowej) odnosiły się do tego właśnie momentu, to wynikałoby z
nich, że ubytek tego najliczniejszego w Kazachstanie "polskiego" kontyngentu wyniósł
do lata 1941 r. nie więcej niż 2,5 %. Dla dwóch pozostałych grup zesłanych do
Kazachstanu trudniej określić tego rodzaju wskaźnik przede wszystkim z uwagi na
rozbieżności co do danych wyjściowych. Jeśli przyjąć, że deportowanych z lutego
1940 r. było w sierpniu 1941 r. 5 379, to ubytek nie przekraczałby 3,06 %, co
oznaczało, iż śmiertelność wyniosłaby nieco więcej.
Na ogół zesłańcy dojeżdżali do celu wyczerpani, brudni, głodni, często chorzy.
Po dotarciu na miejsce osiedlenia w przypadku niektórych grup zesłańczych
stosowano zabiegi dezynfekcyjne, a nawet oględziny lekarskie. W odniesieniu do
deportowanych do Kazachstanu były to jednak raczej zdarzenia odosobnione, choć
przynajmniej w przypadku specjalnych przesiedleńców powinny być regułą, bowiem
tak nakazywały stosowne przepisy.
Wszystkie zjawiska, o których obszernie traktują rozdziały dotyczące warunków
mieszkaniowych, aprowizacyjnych oraz zaopatrzenia w odzież, bezpośrednio odbijały
się na zdrowotności polskich zesłańców, powodując jej zasadnicze pogorszenie i
owocując wielką liczbą zgonów.
Z sanitarnego punktu widzenia poważnym zagrożeniem była plaga różnego
rodzaju insektów. Wywołany przez ich ukąszenia świąd skóry był bardzo uciążliwy dla
zaatakowanej tym osoby: swędzenie przeszkadzało w normalnym odpoczynku,
utrudniało sen, wywoływało wreszcie stany podenerwowania. Znacznie poważniejsze
były jednak inne konsekwencje świądu. Drapanie miejsc ukąszenia prowadziło do
drobnych uszkodzeń skóry, które w tragicznych warunkach higienicznych, przy braku
środków dezynfekcyjnych, a nawet zwykłego mydła i przy panującym wszechwładnie
brudzie, bardzo często stawały się zaczynem stanów zapalnych i ropnych.
Skaleczenia, stany ropne itp. przyciągały owady i insekty ze zdwojoną siłą. Stanowiło
to dalszą udrękę - również psychiczną - i tak już zmaltretowanego zesłańca.
Szczególnie niebezpieczne, a zarazem rozpowszechnione były wszy. Źródłem
tej plagi był brak możliwości utrzymania właściwej higieny ciała i odzieży. Większość
zesłańców trafiała przy tym w środowiska, gdzie wszawica była w pewnym sensie
naturalnym składnikiem życia. Dla wielu z nich pierwszym szokiem w czasie
zapoznawania się z otoczeniem był widok miejscowych wyszukujących w ubraniach
wszy i rozgryzających je w zębach. Nawet schludnie wyglądające Rosjanki, w tym i
należące do lokalnych elit, miały wszy. Z czasem zjawisko to powszedniało i
przestawało Polaków razić, co nie znaczy, iż ustawali w walce z tymi towarzyszkami
zesłańczego życia. Wszy były wszędzie: w odzieży, w pościeli, w kocach i kołdrach, w
słomie. "Wystarczyło gdzieś usiąść w domu, a już były. Rzucały się zaciekle na każdą
nową osobę, która się pojawiła".
Wobec powszechnego braku mydła i środków piorących, a w niektórych
miejscach także wystarczających ilości wody, walka z tą plagą była niezwykle trudna,
3
prowadząca raczej do ograniczania zjawiska niż jego likwidacji. Włosy krótko ścinano
i wyczesywano, odzież wygrzewano w piecach chlebowych, wystawiano na mróz,
trzepano, naświetlano na słońcu. Bieliznę czasem gotowano, ale rzadko, ponieważ
trzeba było oszczędzać opał. Iskano się powszechnie, co stawało się wręcz swoistym
rytuałem. W niektórych miejscach pobytu zesłańców można było oddawać odzież do
odwszenia w specjalnych urządzeniach, tzw. "woszobojkach", często zlokalizowanych
przy łaźniach publicznych, placówkach służby zdrowia itp. Pod nazwą "woszobojki"
kryła się często prymitywna komora dezynsekcyjna w postaci metalowej szafy lub
beczki, w której odzież poddawano działaniu wysokiej temperatury, ogrzewając owo
"urządzenie" otwartym ogniem. Przy złej, nieuważnej i niefrasobliwej obsłudze
prowadziło to niezwykle często do uszkodzenia, a nawet całkowitego zniszczenia
odzieży. W osiedlach rosyjskich często znajdowały się tzw. banie, czyli rosyjskie
łaźnie, do których miejscowi chodzili na ogół dość regularnie, a i polscy zesłańcy
mogli z nich skorzystać, przynajmniej na jakiś czas pozbywając się groźnych
insektów. Wszystkie te zabiegi miały jednak ograniczoną i najczęściej tylko
przejściową skuteczność. "Na wszy, jak się współcześnie mówi, Ťnie było mocnychť.
Żadne wyiskiwanie gnid, wygotowywanie bielizny czy prasowanie kantów i wszelkich
załamań, szwów - miejsc, gdzie się one gnieżdżą, nie uwalniało nas dłużej jak na
kilka godzin. One po prostu tam były. Na podłodze, na ścianach, na ławce, może i na
suficie. Wydaje się, że jedynie powietrze i woda były wolne od tej zmory". Podobne
stwierdzenia znajdujemy i w innych relacjach: "[...] nieodłącznymi towarzyszkami były
wszy. Były w głowie i na wzgórku łonowym, w bieliźnie i ubraniu, w skarpetach,
onucach i walonkach, w słomie, na której spaliśmy. W kołdrach i kocach, w
kożuchach; słowem wszędzie. Były też u wszystkich, z którymi się kontaktowaliśmy".
Rozpowszechniony był także świerzb. Z braku lekarstw stosowano domowe
środki: po myciu gorącą wodą, nacierano ciało popiołem z drzewa brzozowego, co
dawało efekt ługu. W ługu prano też odzież, a bieliznę gotowano. Przynosiło to
pewne, ale ograniczone efekty.
Stały kontakt z wszami był nie tylko przyczyną dokuczliwego świądu i naruszał
poczucie estetyki. Stanowiły one bardzo poważne zagrożenie epidemiczne jako
nosicielki tyfusu plamistego. Tyfus towarzyszył zesłańcom od początku pobytu,
nasilając się szczególnie w okresach głodu, gdy wycieńczone organizmy z łatwością
poddawały się zakażeniu. Katastrofalne rozmiary zachorowalność na tyfus plamisty
osiągnęła też w okresie wielkiej wędrówki Polaków z północy na południe. Tłumy
wymęczonych, głodnych, wycieńczonych, brudnych - bo nie było warunków do
utrzymywania higieny ciała i odzieży - ludzi podróżowały towarowymi pociągami,
koczowały na dworcach, placach i miejskich skwerach. Stwarzało to wyjątkowo
korzystne warunki dla rozpowszechniania się wszawicy, a w dalszej kolejności tyfusu.
O przebiegu i walce z epidemią czytamy w specjalnej notatce z 26 czerwca 1942 r.,
przygotowanej przez Dział Opieki Społecznej polskiej ambasady: "Władze sowieckie
walkę z tyfusem sprowadziły do formalnego zarządzenia, że nikt nie może otrzymać
biletu kolejowego bez zaświadczenia o przejściu dezynfekcji tzw. sanobrabotki.
4
Zarządzenie to dlatego raczej było formalne, że tylko w większych miastach były
łaźnie - dezynfektory, a i to często działające połowicznie. Chcący dostać się do takiej
łaźni musiał często wyczekiwać pod jej drzwiami do 2-ch dni. Normalnie kwitł tylko
sprawnie handel sprawkami o przejściu dezynfekcji, a zawszenie panujące w
pociągach pozostało bez zmian.
W kołchozach, gdzie przebywała większość ludności polskiej, zarażenie się
jednego człowieka pociągało za sobą zarażenie się reszty rodziny, a za nią często
wszystkich innych polskich mieszkańców kołchozu, podatnych zarażeniu tyfusem.
Zdarzały się wypadki, że całe rodziny zapadały na tyfus, przy czym śmiertelność
przekraczała 50 %". Główne centra epidemiczne znajdowały się wprawdzie w
Uzbekistanie, ale i Kazachstan nie był wolny od tej strasznej choroby. Także do tego
obszaru można odnieść zawartą we wspomnianym dokumencie charakterystykę
losów chorych: "Przepełnione szpitale nie mogły pomieścić chorych. Nowo dowiezieni
często czekali swojej kolejki po kilka dni leżąc na podłodze zanim opróżniło się jakieś
wolne miejsce. Zwalniano ze szpitali prawie natychmiast po minięciu kryzysu, gdy
gorączka spadła. Narażało to rekonwalescentów osłabionych chorobą na zaziębienie
się i często śmierć z zapalenia płuc lub z innych komplikacji pochorobowych. Szpitale
nie rozporządzały prawie żadnymi lekarstwami potrzebnymi do podtrzymania chorego
w walce z tyfusem".
Na obszarze Kazachstanu można wskazać ogniska tyfusu zanotowane m.in. w
1942 r. w obwodzie pietropawłowskim, w obwodzie czimkienckim, gdzie zmarło ok.
2,5 tys. osób (w tym tylko w rejonie frunzeńskim 400 spośród 1 400), w obwodzie
ałmaackim, gdzie epidemia przebieg miała dość łagodny i nie zanotowano masowych
zgonów, w 1943 r. w obwodzie kustanajskim, w 1944 r. w obwodzie dżambulskim i w
Karagandzie, w 1944 i 1945 r. w obwodzie aktiubińskim. Zapewne takich sytuacji i
rejonów ogarniętych epidemią było znacznie więcej, a ogólna skala ofiar tyfusu jest
trudna do ustalenia.
Poważnym zagrożeniem dla zbiorowisk zesłańczych był także dur brzuszny,
szerzący się poprzez bezpośredni kontakt z chorym albo przez spożycie zakażonej
wody lub żywności. Z reguły nie najlepsze, a często złe lub bardzo złe warunki
sanitarne stwarzały korzystne warunki dla pojawiania się ognisk epidemicznych duru.
Brakowało często ujęć wody zdatnej do picia. W wielu miejscach studnie głębinowe
były nieliczne, a korzystanie z nich utrudnione, zwłaszcza zimą, z uwagi na duże
odległości. W osadach położonych nad rzekami powszechnie korzystano z ich wód
również do celów spożywczych. Najpowszechniejszą ubikacją była ta "za stodołą", co
zimą nie było niebezpieczne z sanitarnego punktu widzenia, jednak latem stwarzało
znaczne zagrożenia. Powstawaniu ognisk epidemicznych sprzyjał także głód
towarzyszący zesłańcom. Owładnięci nim ludzie spożywali wszystko, co nadawało się
do zjedzenia, w tym także odpadki, resztki ze stołówek, mięso padłych zwierząt itp.
Leczenie duru brzusznego w przeciętnych warunkach cywilizowanego świata nie
stwarzało w tym okresie większych problemów i nie było skomplikowane. Sprawą
zasadniczą jest wszakże zapewnienie choremu odpowiedniego komfortu: łóżka w
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • euro2008.keep.pl