Zamboch Miroslav -Koniasz 1 i 2- Na Ostrzu Noża, Miroslav Zamboch - cykl ''Koniasz'' 1-6

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zamboch Mirosław
Na ostrzu noża
Z języka czeskiego przełożyła Anna Jakubowska
Tom I
Prolog
Tobiasz Masner w zamyśleniu bębnił palcami w mahoniowy blat stołu i powoli
przeglądał stosy przybrudzonych, związanych jedynie sznurkiem kartek zapisanych drobnym,
kaligraficznym pismem. Sam dla siebie nazywał te kartki księgami najemników. Studiował je
już chyba po raz tysięczny. Zawierały imiona mężczyzn, ich charakterystyki, opisy czynów,
których dokonali, i czynów, o których mówiono, że je dokonali. Czasem ciężko było
odróżnić, co jest prawdą, co wymysłem, a co zamierzonym kłamstwem. Ale również
kłamstwo niosło w sobie informację, ponieważ zostało stworzone w określonym celu.
Otworzył najgrubszy plik w czarnych okładkach. Już od jakiegoś czasu uważał tego
mężczyznę za swojego człowieka. W ciągu ostatnich miesięcy dołączył do niego trzech
kolejnych. Nie miał dowodów, że chodzi o tego samego najemnika, opierał się raczej na
intuicji, na wrażeniu, które powstało po dziesiątkach i setkach wypowiedzi obcych ludzi,
strzępkach informacji wyrwanych z kontekstu, które zgromadzili dla niego jego właśni
agenci. Oderwał spojrzenie od tekstu i popatrzył przed siebie, na księgozbiór zajmujący całą
jedną ścianę gabinetu. Właśnie się zdecydował. Ten człowiek był wprawdzie ekstremalnie
niebezpieczny, ale obecnie był jedynym, który mógłby tego dokonać. Koniasz.
Rozdział 1
Zlecenie
W sali panował półmrok, ale dwa duże, pięcioramienne świeczniki równomiernie
oświetlały cały stół. Jeszcze przed kilkoma laty nie przeszkadzało mi, gdzie i w jakich
warunkach czytam, jednak ostatnimi czasy podczas lektury przy słabym świetle pieką mnie
oczy i boli głowa. Książka nosiła tytuł „O pochodzeniu gatunków”. Kupiłem ją od nobliwego
handlarza starzyzną, który prawdopodobnie nie rozumiał z niej ani jednego słowa. Zapłaciłem
trzydzieści złotych, a gdyby handlarz umiał się trochę lepiej targować, dałbym i pięćdziesiąt.
Z drugiej strony możliwe, że on myślał coś podobnego o mnie. Tak czy siak, dla nas obu był
to dobry interes. Przewróciłem stronę i dotarłem do początku kolejnego rozdziału. Książka
traktowała o pochodzeniu świata. Napisało ją wspólnie dwóch uczonych, a każdy z nich
forsował inną teorię. Jeden twierdził, że przyroda rozwijała się stopniowo i płynnie, od
prostszych form do bardziej skomplikowanych, drugi był przekonany, że historia świata jest
przerywana niezliczoną ilością kataklizmów, które za każdym razem przestawiają bieg życia
na inny tor. Godne podziwu było, ile argumentów za i przeciw ci dwaj pedanci zdołali
wrzucić do jednego worka, nie wytknąwszy nawet nosów ze swoich pracowni. I jak zręcznie
potrafili się nimi posługiwać! Dopiłem wino i machnąłem na oberżystę, aby doniósł mi cały
dzban. Miejscowe czerwone było naprawdę dobre.
Skrzypnęły drzwi, do gospody wszedł kolejny gość. Z przyzwyczajenia obrzuciłem go
spojrzeniem. Niski, ostre rysy, spiczasty nos, długie siwe włosy starannie uczesane i
napomadowane. Wyglądał mi na księgowego albo adwokata, ale nie była to żadna
przemyślana ocena, ponieważ w Fenidong z machinacji pieniędzmi albo prawem utrzymuje
się co drugi. Fenidong to miasto z największą koncentracją banków na wschód od Cesarstwa
Crambijskiego. Jesteście szlachcicem, posiadacie rozległe grunty, ale macie właśnie pustki w
kieszeni i nie zdołacie spełnić swojego obowiązku lennego? Tutaj z pewnością zdobędziecie
pieniądze, oczywiście po udzieleniu należytych gwarancji. A może nie macie na
sfinansowanie prywatnej lokalnej wojny? Fenidońscy bankierzy z ochotą pójdą wam na rękę.
Co się zaś tyczy świata wewnątrz granic państw stowarzyszonych w Lidze Handlowej,
fenidończycy pożyczą wam pieniądze właściwie na wszystko, od sfinansowania zakazanego
przez Konwent nekroczarownictwa aż po morskie ekspedycje odkrywcze. Na terenach
należących do Ligi musicie jednak przestrzegać rygorystycznego prawa, ponieważ miejscowi
najemnicy są najlepiej opłacani na świecie i zasługują na swoje wynagrodzenie. Albo musicie
brać udział w tak dużym i brudnym przedsięwzięciu, żeby udało wam się przekupić sędziów,
poborców podatkowych i oficerów sił porządkowych. W praktyce podobny ustrój oznacza, że
bez wielkiego niebezpieczeństwa możecie po ciemku przechadzać się nieuzbrojeni po
większości fenidońskich dzielnic, ale jeśli przez przypadek wejdziecie w drogę któremuś z
miejscowych rekinów biznesu, rano będziecie pokarmem dla rybek. Albo dla psów.
Oberżysta przyniósł mi nowy dzban wina, poczekał, aż spróbuję, i odszedł dopiero,
kiedy skinąłem głową. Inną zaletą tutejszego ustroju jest to, że w lepszych lokalach nie
musicie płacić natychmiast, rachunek wystarczy uregulować dopiero przed wyjściem.
Rozczytałem się w kolejnym rozdziale. Ewolucjonista starał się rozprawić ze
szczątkami szkieletów prehistorycznych potworów, które mu do niczego nie pasowały.
Gdyby ci dwaj panowie chcieli, zaprowadziłbym ich na miejsce, gdzie z rzekomo wymarłymi
smokami spotkaliby się in natura.
- Pan Koniasz?
Podniosłem spojrzenie znad książki. W odpowiedniej odległości niepewnie dreptał
adwokat-księgowy. Miał trochę niewyraźną minę. Nie dziwiłem się. Nie należę do jego
świata - dwumetrowy chłop, chudy i żylasty, z nosem złamanym tyle razy, że prawie stracił
pierwotny kształt, do tego wychudła podłużna twarz, oszpecona starymi i nowszymi bliznami.
- Tak, to ja. A pan?
Wzdrygnął się. Niedawno jeden spryciarz rozharatał mi nożem krtań. Przeżyłem, ale
przypłaciłem to głosem i od tego czasu raczej unikam śpiewu. Głośnych rozmów również.
- Tobiasz Masner, przedstawiciel firmy adwokackiej „Masner i spółka”.
- Proszę usiąść. - Wskazałem krzesło po przeciwnej stronie stołu, zamknąłem książkę i
napełniłem drugi kielich, który oberżysta przyniósł, żeby nie wyglądało, że piję sam.
- Czy może pan w jakiś sposób potwierdzić swoją tożsamość? - kontynuował Masner.
Kiedy wkroczył na pewniejszy grunt, jego głos brzmiał bardziej profesjonalnie i
zdecydowanie.
- Nie - odpowiedziałem.
Jego profesjonalizm się rozpłynął.
- Ehm, więc... ja... muszę się przekonać, że to rzeczywiście pan.
- Jak zatem mnie pan poznał, skoro nie jest pan pewien mojej tożsamości? -
zapytałem.
- Wnioskując z opisu, nie można pana... ehm, ehm, nie zauważyć - z zakłopotania
prawie zaczął seplenić, ale w końcu wybrnął z tego całkiem dobrze.
- Coś w stylu: na pierwszy rzut oka wstrętny i niebezpieczny?
- Ta-ak - zgodził się po krótkim wahaniu.
- Zatem to ja.
Po chwili namysłu kiwnął głową.
- Tak, to pan. Mówią też, że ma pan trochę dziwne poczucie humoru.
- I czego pan ode mnie chce? - przeszedłem wprost do rzeczy.
Książkę „O pochodzeniu gatunków” wiozłem w torbie czternaście dni, całą podróż
przez kujbyski step, i nie miałem czasu do niej zajrzeć, ponieważ wstawaliśmy o świcie, a
kładliśmy się po zmierzchu. Przez cały czas nie mogłem się doczekać, kiedy się wezmę za
czytanie. Nie miałem ochoty psuć sobie wieczoru rozmową z napomadowaną krzyżówką
księgowego z adwokatem.
- Mam dla pana ciekawą ofertę handlową. Cała sprawa jest jednak trochę
skomplikowana, a podczas rozmów oprócz mnie muszą być obecni jeszcze inni
zainteresowani.
- Jak pan mnie znalazł? - przerwałem mu.
- Już od dawna poszukuję kogoś takiego jak pan. Na pana ślad naprowadził mnie pan
Dautberg. Twierdził, że pojawia się pan w mieście od czasu do czasu. Zapłaciłem
wartownikom przy bramach, aby jeśli pan się pojawi, posłali mi wiadomość.
Z całą pewnością zaszła pomyłka. W wypadku poczty pantoflowej, którą szerzą się
informacje o chłopcach mojego pokroju, staje się to stosunkowo często. Jeśli Masner
potrzebował ściągacza długów, trafił pod zły adres.
- A co o mnie mówił pan Dautberg? - zapytałem i spojrzałem Masnerowi prosto w
oczy. Nerwowo westchnął, ale odwzajemnił moje spojrzenie.
- Powiedział, że pomógł mu pan rozwiązać skomplikowany spór handlowy.
- Jeśli powiedział to w ten sposób, to traci pan ze mną czas. Potrzebuje pan kogoś
innego. Adwokata, handlowca, referenta lub dyplomaty.
- Powiedział, że pomógł mu pan wygrać handlową wojnę.
To bardziej pasowało. Była to krwawa i zawikłana sprawa, podobna do partii szachów
z wymianą figur w środku gry.
- A napomknął o kwocie, jaką za to zapłacił? Masner prawie niezauważalnie skinął
głową.
- W takim razie być może dojdziemy do porozumienia.
Opróżniłem kielich. Masner po raz pierwszy się napił, wyglądał teraz trochę
spokojniej. Już nie był tak zdenerwowany i spięty.
- Jutro o drugiej po południu w biurze naszej firmy? Mamy siedzibę na Dużym
Wschodnim Rynku - zaproponował.
Zgodziłem się. Masner wstał, lekko się ukłonił i z ulgą oddalił. Pozostawiłem
rozważania o jutrzejszym spotkaniu na rano i wróciłem do lektury.
***
Na spotkanie specjalnie się nie stroiłem, wydawało mi się, że moje ubranie robocze,
chociaż nie za bardzo nadawało się do wyższych sfer, będzie idealne na tę rozmowę. Spodnie
z delikatnej jeleniej skóry, które opinały uda, ale jednocześnie nie ograniczały ruchów,
nieprzemakalny płaszcz trzy czwarte ze skóry bawolej, z dzwonowatymi rękawami
rozszerzającymi się w okolicy przedramion. Zazwyczaj na każdym nadgarstku noszę futerał z
nożami do rzucania. Dziś ich jednak nie wziąłem, odłożyłem również bandolet z resztą
stalowego arsenału. Sztylet przy pasie i jeden nóż zostawiłem, żeby spotęgować wrażenie
ostrego faceta z pustą głową. Ostrogi z butów jeździeckich zdjąłem, gdy tylko przyjechałem
do Fenidong. Ich brzęk działał mi na nerwy, a ponadto zdradzał każdy ruch. Na pierwszy rzut
oka moje ubranie było mocno znoszone, można by nawet prawie powiedzieć, że obdarte. Nie
miałbym nic przeciwko temu, żeby zmieniać zawartość szafy, ale nim nową część ubrań
przerobię na swoją modłę - przysposobię do uzbrojenia, za każdym razem upływa mnóstwo
czasu. Jedynie koszulę kupiłem nową, w niej zazwyczaj żadnych ważnych rzeczy nie
chowałem.
Zanim wszedłem do luksusowej siedziby firmy „Masner i spółka”, porządnie ją
obejrzałem. Był to czteropiętrowy dom w prostym stylu, typowym dla miejskich państw Ligi
Handlowej. Bez zbytecznych ozdób, ale solidny i wystarczająco reprezentacyjny. Został
zbudowany z dokładnie przylegających, błyszczących granitowych bloków, cienkie szpary
wypełniała dekoracyjna, ciemnoczerwona zaprawa murarska. Wielkie okna na pierwszych
dwóch piętrach były zakratowane, przy odrobinie szczęścia dałoby się wyskoczyć z trzeciego
albo, bardziej ryzykując, z czwartego, przeskoczyć na drzewo i po nim zejść na dół.
Najbliższy budynek stał w odległości zaledwie dziesięciu metrów i doświadczony człowiek za
pomocą liny ze złodziejską kotwicą potrafiłby łatwo przedostać się na jego dach. Nie miałem
żadnego powodu do podobnej ostrożności, ale kiedy tacy niby to przyzwoici handlowcy chcą
wynająć człowieka takiego jak ja, dobrze być przezornym.
Zapukałem do drzwi. Po oczekiwaniu, które dokładnie odpowiadało randze domu,
powitał mnie odźwierny w eleganckim czarnym uniformie ze srebrnymi ozdobami. Nawet
mrugnięciem oka nie okazał zniesmaczenia moim wyglądem i bez zbędnej zwłoki
zaprowadził do salonu na trzecim piętrze. Masner i całe zgromadzenie już czekali.
- Pan Koniasz - zapowiedział mnie odźwierny.
Drzwi były wysokie i przeszedłem przez nie bez skłaniania głowy. Ściany salonu,
wyłożone zabejcowanym na jasno jesionowym drewnem, powiększały optycznie
pomieszczenie, oprócz wielkiego stołu na środku, kilku stolików konferencyjnych i wielu
krzeseł nie było tu żadnych innych mebli. Ogromne okna, sięgające od podłogi aż do sufitu,
przepuszczały nawet w pochmurne dni wystarczająco dużo światła, lampy więc były
zgaszone. Salon wyglądał na idealne miejsce do długich rozmów i dobijania targów.
Neutralne, skromne i godne zaufania otoczenie. Oprócz Masnera było tutaj jeszcze trzech
innych mężczyzn: mały grubas z nieproporcjonalnie wypukłym brzuchem, w czarnej
satynowej kamizelce z masywnym złotym łańcuchem; ascetycznie wyglądający łysol oraz
elegancki siwawy facecik ubrany według najnowszej mody w jedwabną koszulę z
pofałdowanymi rękawami.
Odpowiednio umięśniony kark opinała wspaniale nakrochmalona biała krawatka,
ostatnie wrażenie kobiecości rozproszyły mocne uda w ciasnych, ciemnych spodniach. Być
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • euro2008.keep.pl