Zwiadowcy 02 - Śmiercionośna Gra, Tom Clancy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tom Clancy
ŚMIERCIONOŚNA GRA
2
Podziękowania
Pragniemy podziękować następującym osobom, bez których napisanie tej książki byłoby
niemożliwe: Dianie Duane, za pomoc w dopracowywaniu rękopisu; Martinowi H.
Greenbergowi, Larry’emu Segriffowi, Denise Little i Johnowi Helfersowi z Tekno Books;
Mitchellowi Rubinsteinowi i Laurie Silvers z BIG Entertainment; Tomowi Colganowi z
Penguin Putnam Inc.; Robertowi Youdelmanowi, Esquire; i Tomowi Mallonowi, Esquire;
oraz Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency, agentowi i przyjacielowi. Doceniamy
waszą pomoc.
3
Prolog
Waszyngton, Dystrykt Columbia
marzec 2025
W dzisiejszych czasach pokój bez okien, taki jak ten, można znaleźć w każdym z
tysięcy budynków, w których mieszczą się różne firmy, ponieważ świat stał się wirtualny i
dowolnie wybrana ściana może na życzenie użytkownika pełnić funkcję okna. Jednak ludzie
znajdujący się w tym konkretnym pomieszczeniu nie mieli najmniejszej ochoty na ujrzenie w
nim chociażby namiastki okna. Niewykluczone, że odnosili się z niechęcią do samego pojęcia
okna, ponieważ nieodłącznie kojarzy się ono zarówno z wyglądaniem na zewnątrz, jak i
zaglądaniem do środka. Ściany w pokoju pozbawionym mebli były nieprzeniknione, chociaż
równomiernie emitowały chłodne światło, padające na duży, czarny i błyszczący stół,
usytuowany na środku oraz na pięciu siedzących przy nim mężczyzn.
Byli Garniturami. Klapy oraz krawaty niektórych były nieznacznie węższe lub szersze
od innych, jednak tylko ledwo zauważalne różnice wieku czy preferencji w ubieraniu w jakiś
sposób odróżniały ich od siebie nawzajem.
Poza tym ich krawaty miały stonowane kolory, koszule zaś były białe albo pastelowe,
ale zawsze gładkie. Prawie pod każdym względem mężczyźni sprawiali nijakie wrażenie i
traktowali tę nijakość jak przebranie. Stanowili jednolitą grupę.
- Więc kiedy to będzie gotowe? - spytał człowiek siedzący pośrodku.
- Już jest gotowe - odpowiedział mu ostatni po lewej, dość młody mężczyzna o włosach
i oczach stalowego koloru. - Urządzenia sterujące zostały zainstalowane ponad osiemnaście
miesięcy temu i od tego czasu umacniamy ich pozycje oraz przygotowujemy do działania w
trybie maksymalnej interwencji.
- I nikt niczego nie podejrzewa?
- Nikt. Mamy zerową tolerancję przecieków... co nie znaczy, że ewentualny przeciek
stanowiłby jakiś problem. Środowisko jest z założenia tak chaotyczne, że człowiek mógłby
tam zrzucić bombę atomową i spowodowałby ogólną rozpacz i obrzucanie się nawzajem
oskarżeniami, nie doczekałby się natomiast żadnego wiarygodnego oszacowania strat.
Młodo wyglądający mężczyzna wydał z siebie pogardliwe parsknięcie. - Nikt tam
zresztą nie jest zainteresowany analizowaniem czegokolwiek. Całe tło ma za zadanie
dostarczać emocji i „doświadczenia”. Nawet kiedy program zacznie działać, zorientują się co
się dzieje, kiedy już będzie za późno.
Mężczyzna siedzący pośrodku odwrócił się do jednego z dwóch zajmujących miejsce po
jego lewej, starszego mężczyzny o głęboko pomarszczonej twarzy i potarganych blond
włosach, które zaczęły się już pokrywać siwizną. - A co z ludźmi z działu finansowego? Są
gotowi?
Mężczyzna ze srebrzystą czupryną kiwnął głową. -Już wiele miesięcy temu ustalili
punkt maksymalnych zysków. Wszystkie przewidywania pokrywają się z wynikami ze świata
rzeczywistego... jeśli „rzeczywisty” to odpowiednie słowo. Możemy zatrząsnąć światem, co
do tego nie ma wątpliwości. Wystarczy wcisnąć guzik. Teraz musimy tylko zająć
odpowiednie pozycje.
Mężczyzna w centrum kiwnął głową. - W porządku. Dwie pańskie sekcje będą musiały
ściśle ze sobą współpracować na tym polu. To zresztą dla was nic nowego. Upewnijcie się, że
wybierzecie właściwy „punkt”... a kiedy zaczniecie działać, nie oszczędzajcie się. Chcę,
żebyście wszystko przewrócili do góry nogami. Wielu ludzi będzie obserwować ten pokaz i
za fundusze, które w to wpakowali, będą się spodziewali czegoś spektakularnego. O,
przepraszam. Chciałem powiedzieć „zainwestowali na boku” - pozostali się uśmiechnęli -
„licząc na możliwie najlepsze wyniki”. Upewnijcie się ponad wszelką wątpliwość, że
4
końcowy wynik gry zgadza się z modelowym. Nie życzę sobie potem żadnych głodnych
kawałków o „spornych rezultatach”.
Dwaj mężczyźni, do których skierował swoją wypowiedź, pokiwali głowami.
- No, dobrze - powiedział człowiek siedzący pośrodku. - Lunch z ludźmi Tokagawy
jemy o wpół do drugiej. Nie spóźnijcie się. Musimy zaprezentować się jako solidarna grupa, a
sami wiecie do jakiego stopnia ten mały żałosny człowieczek zwraca uwagę na formy
towarzyskie.
- Jeśli to się uda - powiedział mężczyzna, do którego ani razu nie zwrócił się człowiek
siedzący pośrodku - nie będziemy już musieli zawracać sobie głowy formami towarzyskimi.
To on będzie zmuszony do wzmożenia czujności.
Mężczyzna zajmujący centralne miejsce zwrócił głowę w jego kierunku z taką precyzją,
z jaką mechanizm naprowadzający działa odnajdując swój cel.
- Jeśli? - zapytał.
Drugi mężczyzna pobladł nieznacznie na twarzy i spuścił wzrok.
Mężczyzna siedzący pośrodku popatrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym wstał.
Inni zrobili to samo.
- Samochód przyjedzie tu pięć po pierwszej - powiedział. - Zabierajmy się do pracy.
Mężczyzna, który zbladł, opuścił pomieszczenie jako pierwszy. Zaraz za nim wyszedł
ten, który nie odezwał się przez całe spotkanie. Młody mężczyzna, o włosach stalowego
koloru, spojrzał przelotnie na człowieka zajmującego centralne miejsce, po czym również
opuścił pomieszczenie. Drzwi się zamknęły.
Mężczyzna zajmujący miejsce pośrodku roześmiał się cicho - Bomba atomowa,
mówisz? - powiedział. - To mogłoby być zabawne.
Mężczyzna o srebroszarych włosach przybrał lekko szyderczy wyraz twarzy i skierował
się do wyjścia. - Cóż - powiedział - szczerze mówiąc, ja bym się nie przejmował. Oni pewnie
i tak pomyśleliby, że to czary...
Bród rzeki Artel, Talair, wirtualne Królestwo Saraos
113. zielonego miesiąca roku deszczowego smoka
Okolica śmierdziała tak, jakby niedaleko zalegała hałda padliny. To właśnie przyszło
Shelowi do głowy, kiedy odchylił płachtę namiotu i wyjrzał na tereny zalane promieniami
zachodzącego słońca.
Spojrzał znużony na rdzawe, tonące już w cieniu lasy sosnowe, pola położone na
zboczach oraz na brzeg rzeki, który dzisiaj w południe stał się polem bitwy. I nagle na kilka
magicznych chwil to miejsce wyglądało jak marzenie wojownika: zwarte szeregi wojska,
połyskujące włócznie, chorągwie powiewające na porywistym wietrze i surmy bojowe
wygrywające buńczuczne sygnały, niesione przez rzekę oddzielającą jego siły od sił
Delmonda. Delmond nadciągnął nad rzekę z dwoma tysiącami konnicy i trzema tysiącami
piechoty, po czym wysłał na drugi brzeg Azure Alaunta - swojego herolda, z typową dla
niego arogancją, a raczej arogancją, z której zaczął słynąć, podporządkowując sobie
pomniejsze królestwa Sarxos. Tradycyjne uprzejmości, które zazwyczaj wymieniają między
sobą dowódcy przeciwnych armii, tym razem nie miały miejsca. Nie doszło do propozycji
pojedynku, żeby oszczędzić nieuniknionego rozlewu krwi swoich żołnierzy. Nie pojawiła się
nawet powszechnie stosowana i rozsądna sugestia, żeby kwatermistrzowie obu armii spotkali
się i omówili możliwość wykupienia przez jedną ze stron kontraktów najemników drugiej
armii, przez co nie raz bitwa okazywała się niepotrzebna, jeśli na skutek takiego posunięcia
siła jednej ze stron nagle ulegała podwojeniu, a drugiej zmniejszała się o połowę. Nie,
Delmond chciał zająć należący do Shela niewielki kraik Talair, leżący po drugiej stronie rzeki
5
Artel; co więcej, pragnął walki - tego popołudnia chciał poczuć zapach krwi i usłyszeć dźwięk
trąb.
Shel postanowił, że spełni jego życzenie.
Nie było sensu kryć zadowolenia. Posunięcia taktyczne Delmonda zakrawały na kpinę -
żadnych zwiadowców ani próby wcześniejszego zajęcia pola bitwy. Najzwyczajniej w
świecie pomaszerował Północną Drogą do Rzeki Artel, ignorując niebezpieczeństwo i po
krótkim postoju, który wykorzystał na wysłanie bezczelnego wyzwania wojskom
rozlokowanym po drugiej stronie rzeki, Delmond na czele swoich sił pokonał bród i skierował
się na lekkie trawiaste wzniesienie na przeciwległym brzegu rzeki, jakby nie miał
najmniejszych powodów do obaw przed atakowaniem szczytu wzgórza i czekającej tam
nieprzyjacielskiej konnicy.
Delmond szedł w kierunku Minsaru, małego miasteczka położonego o jakieś trzy
kilometry od brodu. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że bez trudu poradzi sobie z
połączonymi siłami pięćsetosobowej konnicy i dwóch tysięcy piechoty, które Shel rozlokował
na drodze pomiędzy rzeką a Minsarem, tym bardziej że sądząc po braku proporców dowódcy
przy wielkiej chorągwi sił Talairu, Shel im nie towarzyszył.
Ale Artel to stara rzeka, kręta i wijąca się pomiędzy łagodnymi sosnowymi stokami.
Doświadczony wędrowiec znał wiele sekretów tych wzgórz. Po wzgórzach oplecionych
korytem rzeki przebiegało wiele ukrytych ścieżek i dróg, tras myśliwskich i przejść,
wykorzystywanych w grze... i były one dobrze zamaskowane grubymi gałęziami oraz
sosnami i świerkami. Podłoże pod drzewami pokrywała szczelnie warstwa suchego igliwia
tłumiącego wszelkie odgłosy.
Dlatego też, kiedy siły Delmonda znajdowały się w połowie drogi przez rzekę -
najpierw konnica, a za nimi piechota, i kiedy konnica prawie od niechcenia rozpoczęła
potyczkę z konnicą Talairu na wzgórzu - ku ich zupełnemu zaskoczeniu Shel i ośmiuset jego
jeźdźców zaatakowało z okolicznych wzgórz po obu stronach rzeki i uderzyło wojska
Delmonda z obu flank.
Konnica Delmonda, która częściowo tkwiła jeszcze po stronie Minsaru albo usiłowała
dopiero wydostać się na brzeg, została wepchnięta w muł, trzciny i turzyce, i tam
zdziesiątkowana przez halabardników Shela. Piechota Delmonda, zgodnie z
przewidywaniami, rozsądnie chciała wziąć nogi za pas, ale ponieważ nie miała dokąd,
kawaleria z Talairu pod wodzą Shela, stojącego na czele jednego z czterech oddziałów, które
zaatakowały z kryjówek w sosnowym lesie, otoczyła piechotę Delmonda i zaczęła zbierać
krwawe żniwo. Nie upłynęło wiele czasu zanim bitwa dobiegła końca.
Powyższy opis sugerowałby, że nie było w tym nic trudnego, ale to nieprawda. W
rzeczywistości zwycięstwo kosztowało Shela długie godziny, poczynając od świtu, które
spędził na rozlokowywaniu swoich sił na wzgórzach w absolutnej ciszy, modląc się w duchu,
żeby poranna mgła nie podniosła się, zanim jego ludzie dobrze się nie ukryją. Należałoby
również wspomnieć o paskudnie niskiej temperaturze pod drzewami, która sprawiała, że z ust
wydobywał się biały obłoczek, a zęby szczękały o siebie. Po kilku godzinach chłód ustąpił
miejsca obezwładniającemu upałowi, nietypowemu dla wiosennego dnia. Do tego dochodziło
kąsanie owadów, kłujące szpilki sosnowe i świerkowe pod kolczugą i tuniką Shela, które
doprowadzały go do szaleństwa oraz konieczność czołgania się z pozycji na pozycję, żeby się
upewnić, że jego ludzie znajdują się tam, gdzie trzeba i powiedzieć im kilka starannie
dobranych słów podnoszących na duchu, podczas gdy on sam potrzebował otuchy, ale nie
śmiał tego po sobie pokazać.
Powyższy opis nie mógłby ponadto pominąć potężnej fali strachu, która go oblała, kiedy
usłyszał bezczelny odgłos trąb nadbiegający z drogi po drugiej stronie rzeki i zbliżający się do
brodu. Oczekiwanie zmieszane z przerażeniem na myśl, że Delmond wciąż może wysłać
zwiadowców w głąb sosnowego lasu ustąpiło miejsca uldze i wściekłości na Delmonda, który
[ Pobierz całość w formacie PDF ]